Jeśli chodzi o zwiedzanie, to należy wziąć pod uwagę, że np. w Luksorze jest zawsze cieplej, a wysokie temperatury są tam bardziej dokuczliwe, gdyż nie wieje wiatr od morza. Jeśli chce się uzyskać kompromis i wykorzystać pobyt w Egipcie zarówno na zwiedzanie jak i na wypoczynek, można wziąć pod uwagę również listopad. Co się wydarzy na szczycie klimatycznym. Bogaci kontra biedni. Co się wydarzy na szczycie klimatycznym w Egipcie. COP27 to konferencja przejściowa, choć gospodarze będą chcieli uzyskać wyniki polityczne w ważnych dla Afryki obszarach – adaptacji do zmian klimatycznych, finansów oraz strat i szkód wywołanych przez kataklizmy. O której godzinie robi się ciemno? 1 listopada słońce wschodzi o godzinie 07:11 i zachodzi o godzinie 18:01. Słońce to 10 h 49 min. nad horyzontem, światło dzienne. Świt astronomiczny zaczyna się o godzinie 05:47, wieczorne świt astronomiczny kończy się o godzinie 19:25, niebo jest zupełnie ciemne. Pytanie banalne zapewne. O której godzinie na Teneryfie wstaje slonce a o ktorej robi się ciemno w sierpniu:) Pytam bo nie chialbym być zaskoczony ciemnościami w trakcie dlugotrwalych wycieczek samochodowych. Podkreśla, że w jego firmie szacowano roczną wartość publikacji medialnych związanymi z reprezentacją Polski w piłce nożnej. Wyliczono ją na mniej więcej 570 mln zł. Jest też inne W tych miejscach w okresie od grudnia do lutego słupki rtęci pokazują średnio 7-10°C w nocy i 26-29°C w dzień – to bardzo dobry czas w roku na zwiedzanie i korzystanie z uroków wycieczek fakultatywnych w Egipcie. Od marca do maja 15-21°C w nocy i 34-43°C w dzień, od czerwca do sierpnia 23-26°C w nocy i 46°C w dzień, natomiast od O której godzinie robi się ciemno? 27 listopada słońce wschodzi o godzinie 07:44 i zachodzi o godzinie 15:41. Słońce to 7 h 57 min. nad horyzontem, światło dzienne. Świt astronomiczny zaczyna się o godzinie 05:34, wieczorne świt astronomiczny kończy się o godzinie 17:50, niebo jest zupełnie ciemne. Słońce najwcześniej wschodzi w Rzeszowie, o godzinie 06:59:13, najpóżniej w Świnoujściu, o godzinie 07:46:59. Słońce najwcześniej zachodzi w Suwałkach, o godzinie 15:16:52, najpóżniej w Jeleniej Górze, o godzinie 15:59:54. Najdłuższy dzień w Polsce jest w Zakopanem, trwa 8 godzin, 44 minuty, 43 sekundy. Najkrótszy dzień jest Klimat w Hurghadzie w czerwcu. W czerwiec, maksymalna temperatura to 94°F a minimalnatemperatura to 85°F (a średnia temperatura 90°F) Klimat jest bardzo gorący tutaj w czerwiec. Nigdy nie pada w w czerwiec. Będziesz suchy w twojej wycieczki! Przy dobrym klimatem, czerwiec jest polecanym miesiącem aby wyjechać do Hurghada w Egipt. Maj Czy w Egipcie można się kąpać w nocy? Przeważnie z basenów można korzystać do godz. 17-19, w zależności od hotelu i pory roku. Później pracownicy dbają o ich czyszczenie. Egipt – bankomaty . Świat poszedł tak do przodu, że trudno wyobrazić sobie życie bez korzystania z bankomatów. kYLVEhb. Punktem wyjścia, dla opowieści o współczesnym społeczeństwie Egiptu, musi być nawiązanie do dominującej religii. Nie da się tego pominąć, gdyż islam, tak głęboko i silnie wpływa na wszelkie przejawy życia publicznego i prywatnego, mieszkańców tego arabskiego kraju, że nie sposób wskazać na taki obszar, który nie byłby przez tą religię zdominowany. Zaczynając od jadłospisu, porządku dnia, a kończąc na ubiorze – to wszystko w Egipcie ma mniejszy bądź większy związek z islamem – religią państwową, dla wielu też sposobem życia. Egipt zamieszkuje obecnie, ponad 80 mln ludzi, spośród których możemy wyróżnić trzy główne grupy etniczne: Arabów, Nubijczyków mieszkających na południu oraz tajemniczych Berberów, zajmujących tereny Pustyni Zachodniej. A przy okazji, wiecie z czego słyną Nubijczycy? Z tego, że nie warto się z nimi targować, bo i tak ich ceny są bardzo niskie! Wszyscy oni wyznają w głównej mierze islam, odłamu sunnickiego (ok 90 %). Nie każdy jednak Egipcjanin jest muzułmaninem, gdyż spotkamy się tu również z chrześcijanami (Koptami), którym blisko do starożytnych Egipcjan. Stanowią oni mniejszość (ok 8 mln), ale przed podbojami Arabów, dominowali na tym terytorium. Ciekawostką jest to, że nie podlegają Watykanowi, a rozpoznać ich można po wytatuowanym na ręce krzyżu. Handlujące miasta i rolnicze wsie Mieszkający na wsi mieszkańcy Egiptu, przeważnie zajmują się rolnictwem i hodowlą. Tu nie dojeżdżają autokary wypełnione turystami, także handel pamiątkami się nie opłaca. Co innego jeśli mówimy o mieszkańcach miast, tych wielkich jak Kair czy turystycznych jak Hurghada. Ci Egipcjanie, do perfekcji opanowali trudną grę zwaną zakupami. Rozpoczynając od gry wstępnej w postaci słodkiej herbaty, otumaniają turystów wszędobylskim zapachem kadzideł i olejków eterycznych, po to tylko żeby sprzedać kolejną pamiątkę. Handlują wszystkim czym się da i tym co kupią turyści. Przydatnym byłoby nauczyć się z nimi targować, chociaż ta tajemna sztuka i tak w ich wydaniu jest nie do opanowania. Warto pozwolić im na bliższą interakcję i prezentację swojego towaru. Dajmy się zaprosić na niezobowiązującą herbatkę, gdyż w tych okolicznościach znacznie bardziej poczujemy klimat Egiptu, niż sącząc drinki na hotelowej plaży. Oni i tak są przyzwyczajeni, że turyści wolą patrzeć niż kupować i nikogo to nie obraża. Handluje tutaj każdy i można dojść do wniosku, że sprzedawcy przekazują sobie pamiątki, z pokolenia na pokolenie. Szybko da się też zauważyć, że na bazarach i ulicach nie widać kobiet, gdyż te często nie pracują, tylko zajmują się domem. Nie powinniśmy więc się dziwić, gdy przy wyborze odpowiedniego odcienia szminki, pomagać nam będzie raczej mężczyzna, a nie kobieta:) Globalizacja w wydaniu egipskim W mieście życie płynie szybko, dynamicznie i głośno. Z każdej strony słychać krzyki sprzedawców, naganiaczy i kierowców rozpędzonych taksówek. Na tych ostatnich, szczególnie trzeba uważać w postnym miesiącu ramadan, gdyż z badań wynika, iż wtedy liczba wypadków samochodowych znacznie się zwiększa. Także w tym okresie lepiej unikać poważnych transakcji handlowych czy wizyt w bankach, gdyż większość Egipcjan nie pracuje albo przychodzi do pracy w bliżej nie ustalonych godzinach. Kobiety miastowe, ubierają się odpowiednio do środowiska, czyli zdecydowanie bardziej wyzywająco, a już na pewno w stylu europejskim. Wiążą chusty w sposób, który akurat jest modny, mocno się malują i przede wszystkim, częściej niż na wsi, pracują i wychodzą z domu. Ci, którzy nie pracują, szczególnie latem, zaczynają opuszczać swoje domy dopiero przed zachodem słońca i to wtedy otwierają sklepiki i restauracje, bo kiedy robi się ciemno, także i temperatura spada, a wtedy można zasiąść przy miętowej herbacie z sziszą w dłoni i leniwie spoglądać na przemieszczających się turystów. Egipski pokaz mody Mylnym byłoby stwierdzenie, że Egipt i każdy kraj arabski, opiera się wszelkiej modzie ze względu na surowe zasady dotyczące ubioru, które stawia islam, głownie w stosunku do kobiet. Przede wszystkim, nie każda kobieta zasłania swoje ciało, a dzisiaj też nie zawsze jest to nakaz jej męża czy ojca – kobiety często same decydują się na taki krok. W dużych metropoliach zdecydowanie więcej kobiet odsłania twarz, a nawet włosy i ubiera się w stylu europejskim. Wśród tych, które decydują się nosić hidżab (chusta na włosy), czy dodatkowo niqab (rodzaj chusty zasłaniającej twarz, bez oczu), widać wpływy prozachodnie. Te kobiety również chcą być modnie i dobrze wyglądać, dlatego potrafią w sklepach z odzieżą spędzać całe dni, żeby później poszaleć na typowo damskich imprezach albo żeby przypodobać się mężowi – w domu surowe reguły nie obowiązują. Zwracają one uwagę na szczegóły, bo w jednym sezonie modne są wiązania z tyłu głowy, w innym specyficzne drapowania tkaniny, a jeśli chodzi o kolory i wzory, to aktualny trend zmienia się tak szybko, że ciężko nadążyć. Pod abają (rodzaj długiego płaszcza) panuje całkowita dowolność i brak ograniczeń, co szczególnie korzystne jest gdy zaśpimy.. możemy wtedy zostać w piżamie:) Uważny czytelnik w tym momencie, pewnie zadaje sobie pytanie, jak w stosunku do szczelnie zakrytych kobiet, mają się tancerki tańca brzucha? Dlaczego nie sieją zgorszenia i dlaczego na taki strój się przyzwala? Noc poślubna. Tak, to właśnie na takie okazje, muzułmanki tygodniami poszukują idealnego stroju, aby zaprezentować się przed swoim mężem, który często do tego momentu widział tylko oczy swojej wybranki. A taniec brzucha w hotelach? To często tylko atrakcja turystyczna, a same tancerki nie są Egipcjankami. Ach te odmienności! Mężczyźni całujący się w policzek czy nawet gorzej, trzymający się za ręce – to coś zupełnie normalnego w Egipcie. W Polsce, kobiety na powitanie często całują się dwukrotnie w policzek, tutaj robią to mężczyźni.. czterokrotnie. Panowie trzymający się za ręce, to również wynik odmienności kulturowej, często mylony z inną orientacją seksualną, gdyż oni właśnie w ten sposób wyrażają swoją sympatię i szacunek. Absolutnie zakazane są natomiast publiczne kontakty fizyczne, między przedstawicielami odmiennych płci – dotyczy to także par i małżeństw. Naród bardzo honorowy Egipcjanie, podobnie jak Polacy, słyną z gościnności. Nawet będąc na zorganizowanej wycieczce, na której nie możemy sobie pozwolić na swobodę wyboru dotyczącą tego gdzie jemy czy odpoczywamy, możemy się o tym przekonać. Na każdym suku zostaniemy zaproszeni na herbatkę i krótką pogawędkę. Jeśli zostalibyśmy zaproszeni do domu, należy koniecznie przystać na taką propozycję i przyjść z małym podarkiem, zostawiając buty przed wejściem. Z całą pewnością powita nas tłum ludzi, bo Egipcjanie to naród bardzo rodzinny, który dodatkowo lubi wszystkie posiłki spożywać w towarzystwie… lubi też przy okazji plotkować, ale to chyba jak każdy :) Szczególny szacunek okazuje się tu osobom starszym, a każdy z mężczyzn za punkt honoru, stawia sobie dbałość o dobre imię swojej żony/siostry/córki. Matka Teresa z Kalkuty powiedziała, że widziała światełko w tunelu. Ale było ono z tyłu, za nią. Szła w ciemność. W takim razie co robić? Czekać, aż światełko przesunie się do przodu?Mojżesz lubił przebywać na górze Synaj. Tam siadał, obracając się plecami do skał, tam czuł się bezpiecznie. Przed nim rozciągał się widok na pustynię. Ktokolwiek chciałby tam wejść, zostałby zauważony. To były jego chwile odpoczynku w samotności. Tam też modlił dnia siedząc na Synaju, jego górze schronienia, podczas modlitwy zobaczył ogień. Był to płonący krzak – dziwne zjawisko, ponieważ krzak płonął, ale się nie spalał. Próbował podejść. USŁYSZAŁ wtedy głos Boga wypowiadającego dwa razy jego imię: Mojżeszu, Mojżeszu. Odpowiedział więc na wyraźne wołanie Boga ku sobie: Oto także:„Litania zaufania”: potężna modlitwa napisana przez dwie młode zakonniceTen sam głos mówił:Zdejmij sandały, bo ziemia, na której stoisz, jest ziemią świętą (Wj 3,5). Usłyszał, czyli był wrażliwy na Obecność. Jestem Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba. Bogiem twoich przodków, przodków twojego wyszedł w nieznane, a tutaj, na tej górze, dowiaduje się, że będzie stał na czele izraelskich niewolników, którzy w Egipcie służyli faraonowi. Mało tego, dowiaduje się, że ich wyprowadzi stamtąd do innego kraju i że wszyscy dotrą do tej właśnie góry. Na niej będą oddawać Mu sobie teraz wyobrazić tę scenę. Mojżesz pyta Boga i siebie: Kimże ja jestem, bym miał iść do faraona i wyprowadzić Izraelitów z Egiptu?Jeszcze przed chwilą czuł się bezpieczny w tamtym miejscu. A teraz stanęło mu przed oczami całe jego życie. Jakie myśli w sobie nosił? „Jestem mordercą. Zdradziłem Egipcjan, nie mam związku z Izraelitami, nie znam tak dobrze ich historii. Poza tym, nawet gdybym do nich zszedł, to mnie odrzucą, przecież jestem ich wrogiem”.Do tego dołączyła się jeszcze inna przypadłość: Mojżesz się jąkał. „Jakim przywódcą mam być? Przywódcą budzącym śmiech otoczenia?”. Mojżesz odmówił Bogu: „Wybacz, Panie, ale poślij kogo innego” – „Twój brat Aaron będzie twoimi ustami” (zob. Wj 4,10–16) – powiedział Bóg. W takim razie dobrze, to wszystko może dałoby się pokonać, ale pojawia się w głowie Mojżesza pytanie: JAK ZAUFAĆ temu Bogu? „Kim Ty jesteś? Jeżeli mam wyprowadzić Izraelitów z Egiptu, doprowadzić do tej góry, potem do ziemi Kanaan, to muszę nauczyć się Ci ufać”.Ile lat zajęło Mojżeszowi zdobywanie zaufania wobec Tego, który mu się objawił, odkrył swoje imię, powiedział, czego oczekuje? Prawdopodobnie minęło kilka lub kilkanaście lat, zanim poznał i całkowicie zaufał Bogu Abrahama, Bogu Izaaka, Bogu i komu ufać? To jest pytanie do ciebie na dzisiajWyjście w nieznane. Czegoś Bóg oczekuje ode mnie, skoro tu jestem. Albo ja oczekuję od siebie i od Niego, by nad sobą więcej popracować. Czego potrzebuję? Co mam zrozumieć, czego jeszcze doświadczyć? Właśnie teraz. Czy zaufam Temu, który jest mi bardziej lub mniej znany?Czytaj także:Rodzina Davertów w 100 procentach zaufała Bogu. Choć ich życie nie jest typowe!Mogę powiedzieć tak: ja Jemu ufam. W takim razie wszystko w porządku. Teraz wystarczy tylko odczytywać znaki. Jakie? Mojżesz przysłuchiwał się i przyglądał Temu, który miał wyprowadzić naród izraelski z Egiptu za jego przewodnictwem. Czym Bóg się wykazywał wobec Mojżesza, by zdobyć jego zaufanie? To musiały być konkretne wydarzenia. On chce, aby Go poznawać. Kim jest Ten, który wzywa? To jest zadanie dla ciebie: poznawać Tego, który cię Egipcie czczono wielu bogów. Nie wiem, jaka była religijność Mojżesza, ale wiemy, że był wrażliwy na Obecność. Na Synaju Bóg objawia mu swoje imię i też po imieniu wzywa Mojżesza. Który Bóg jest tak bliski? W sercu powołanego musiało się dokonywać poznawanie Jego delikatnej obecności. Poznawanie niekoniecznie tych odpowiedzi, których Mojżesz żądał lub oczekiwał. To było cierpliwe, uważne trwanie, w którym odkrywał, że Bóg JEST, że rozumie, czuje i ma swój Mojżesza zdobycie tego typu doświadczenia było konieczne. Zaufanie to nieustanne poznawanie. Mógł żądać, ale Bóg nie dawał odpowiedzi. Mógł wymuszać, ale Bóg tym bardziej milczał. Mógł spodziewać się, ale stawało się inaczej; odmiennie, niż tego swoje plany, wizję czegoś i chciałbyś, aby poszło to po tej linii i by Bóg ci w tym pobłogosławił. I zauważ, jak często się zdarza, że twój plan okazuje się nikły albo żaden wobec tego, co Bóg ci proponuje. Jednym słowem: proponuje zawsze coś lepszego… Czegoś oczekujesz i na coś czekasz. Prosisz, wierzysz i czekasz. A tu staje się coś zupełnie nieoczekiwanego, ale lepszego. I po tym poznajemy, że to od Niego. Bóg nas zaskakuje w momentach, kiedy czegoś gorąco w sercu też, że On jakby nie pojawiał się w naszym tu i teraz. Nie daje nam odczuć swojej obecności. Ręce nam opadają, pojawia się zwątpienie. Jak można wtedy Mu zaufać? Tu chodzi o właściwe odczytywanie tzw. znaków. Jest w nas ta umiejętność. To uważne, długodystansowe przyglądanie się, uważność. Nić powiązań między pewnymi wydarzeniami może być bardzo delikatna. Powiązanie wielu wątków należy do nas, choć nie wszystko rozumiemy od razu. Od razu rozumiemy to, co chcielibyśmy przeprowadzić po swojemu. Natomiast On prowadzi nas często przez nieprzewidywalne wydarzenia, niemalże skokami, których sens poznajemy po Teresa z Kalkuty, mówiąc o doświadczeniu Bożej obecności w swoim życiu, powiedziała, że widziała światełko w tunelu. Ale było ono z tyłu, za nią. Szła w ciemność. W takim razie, co robić? Czekać, aż światełko przesunie się do przodu? Bywa, że Bóg oczekuje ode mnie inicjatywy. Mówi: „Zrób to po swojemu”. Wtedy pojawia się zaufanie do własnej intuicji. Ufać jej, to znaczy: czuć siebie, czuć, że to, co się we mnie pojawia, jest także:Krótka piosenka o zaufaniu. Ale za to jaka piękna! Koniecznie posłuchajCzasami mówimy: „Moja intuicja mnie nie myli”. Moja intuicja mi podpowiada pewne rzeczy. Na przykład czuję, że to nie tędy droga, czegoś mi tutaj brakuje, coś tu nie gra. Nie wiem dokładnie co, ale intuicyjnie wyczuwam, że to nie w tę stronę… To intuicyjne rozróżnienie jest istotne. Kiedy wydaje się nam, że On milczy, wtedy można domyślać się, że to od nas wymaga jakiegoś rozwiązania. Siadamy wtedy w modlitwie, medytujemy i szukamy odpowiedzi. I to jest właściwe też, że się miotamy sami ze sobą. Może tak, a może inaczej? Jak to rozwiązać? Bywa, że rozważamy rozumowo wszystkie możliwości. Jest ich tak dużo, że głowa pęka. Wtedy mówimy: „Boże, ja już tego nie ogarniam…”. A On pyta: „Czemu nie zacząłeś ode Mnie? Teraz pokażę Ci najlepsze rozwiązanie. A potem będziesz własnym rozumem roztrząsał, jak to zrobić”.Ta burza mózgów może być czasochłonna. Wystarczy być świadomym chwili obecnej i być uważnym. Mieć oczy i uszy szeroko otwarte jak Mojżesz, kiedy gnał przez nieznane w nieznane. Tym bardziej był otwarty na sytuację, w której się znalazł. Teraz nikt nas nie goni, przed niczym nie uciekamy. Wręcz ciekawi jesteśmy, co Bóg dla nas przygotował lub w czym bierzemy udział. I ta nasza uważność pozwala na odnalezienie właściwego Bóg oczekuje ode mnie? Uważności. Bądź uważny. Nic więcej. A odczytasz, zauważysz to, co ci podsunie. Zaufaj własnej intuicji. Ona jest dobra. Twoje ciało jest mądre. Wsłuchuj się w nie. Bierzesz w czymś udział, ty jako konkretna osobowość. Ze względu na nią On cię i komu ufać? Trzeba nauczyć się ufać sobie. Ufać, że zauważę wszystko, co do mnie dociera. Czyli to, co widzą oczy, słyszą uszy, przekazuje powonienie, dotyk, smak. Ale również to, co dociera z mojej intuicji, tak zwane podszepty, olśnienia, myśli dotyczące rozważanego problemu. Trzeba nauczyć się je najpierw zauważać. Potem je realizować jak najszybciej, bez ociągania. One pojawiają się tylko raz. Kiedy nam umykają, uczymy się na własnych błędach. Czasem realizujemy je za sobie idzie w parze z zaufaniem komuś. Wiem, czym jest zaufanie sobie. Mogę nie ufać komuś. Trzeba więc sprawdzać, czy mogę zaufać osobie dla mnie ważnej. Zawsze pozostaje margines ludzkiej słabości. Człowiek pozostaje człowiekiem. Może zawieść. Jednak da się odróżnić kogoś, komu mogę zaufać, od kogoś, kto budzi moje także:Syn Tolkiena miał wątpliwości w wierze. Pisarz napisał do niego niezwykły list z niestandardowymi poradamiJak zaufać Bogu? Obserwuj, co się wydarza wokół ciebie, w tobie i w związku z tobą. Wydarzenia da się kojarzyć w pewną logiczną całość. Ta logika może być nieco odmienna od naszej. Bóg wie, co robi. Trzeba Mu uwierzyć lub przynajmniej przyjąć rozumowo, że On wie, co robi. On nie chodzi naszymi ścieżkami. Na tym polega Jego niezależność. Nie jest niczym ograniczony z naszej strony. Jeśli zauważasz zależności między wydarzeniami, to dobrze. Jeśli nie, trzeba Mu zaufać. On wie lepiej. Ty ze swej strony możesz coś pomieszać, pogorszyć lub naruszyć tok Jego działania. Zaufanie rodzi się najczęściej z doświadczenia Jego bliskości. Kiedy jej doświadczasz, nawiązuje się delikatna więź, cały czas przez Niego Bóg oczekuje ode mnie? Świadomości chwili, bycia tu i teraz. Uświadamiania sobie, co robię świadomie, a co bezmyślnie, gdzie i kiedy się zamyślam i jestem nieobecny tu i teraz. Obserwowania wydarzeń i siebie. Wrażliwości na obecność Jego Ducha, który tchnie, jak chce i kiedy chce (zob. J 3,8).Kim jest Ten, który wzywa? To już będzie twoje osobiste doświadczenie: kim On jest. Dzieje się z Jego łaski. To On decyduje, na ile da się tobie poznać, na ile odsłoni swoją tajemniczą obecność, swoje ścieżki, na ile poznasz słowo wyraźnie skierowane do Mu ufam? Sprawdź, czy Mu ufasz. Na ile Mu ufasz? W jakich sferach i sytuacjach odczuwasz opór? Sprawdzaj, co miało być po Jego myśli, a co poszło po twojej. Zauważ różnicę. Czego On cię uczy?Czy właściwie odczytuję znaki? Znakiem będzie wszystko, co stanowi różnicę między twoim, a Jego myśleniem. Poznasz to przez intuicję. Czy idziesz za nią, czy za radami innych? Te znaki da się zauważyć, nawet gdy nie masz stałego nastawienia na bycie świadomym tu i książki „Pustynne szlaki. Wyjście na pustynię”Autor: Jan Paweł Konobrodzki OSB – pochodził z Wołomina. Święcenia kapłańskie przyjął z rąk Ojca Św. Jana Pawła II w Lublinie w roku 1987. Pracował w parafii tynieckiej jako wikary, następnie w wydawnictwie Tyniec. Przez wiele lat opiekował się starszymi i chorymi współbraćmi w klasztorze. Ukończył Podyplomowe Studium Retoryki na UJ/PAT. Autor publikacji: „Pustynne szlaki. Serce pustyni”, „Słuchaj… Refleksje liturgiczne”.Czytaj także:Oto, co się może niepostrzeżenie wydarzyć, gdy czytasz Pismo Święte Stowarzyszenie "Inicjatywa dla Starachowic" rozdaje odblaski Padają pytania dotyczące projektu modernizacji oświetlenia ulicznego w Starachowicach. Inwestycję pod lupę wzięło Stowarzyszenie "Inicjatywa dla Starachowic". Zdaniem jego członków bezpieczeństwo na ulicach miasta pozostawia wiele do życzenia, są miejsca, gdzie jest ciemno, a w wielu miejscach po modernizacji jest "dyskoteka". Padło też pytanie do władz miasta dotyczące opóźnień w realizacji tej inwestycji, która do tej pory w zasadzie nie została odebrana. W Galerii "Skałka" członkowie stowarzyszenia rozdawali też mieszkańcom Starachowic odblaski. Przypomnijmy że modernizacja oświetlenia ulicznego w Starachowicach rozpoczęła się z opóźnieniem, a ostateczny termin zakończenia minął 26 października. Wykonawca nie dotrzymał tego terminu. 16 grudnia prezydent Marek Materek poinformował, że wykonawcy naliczane są kary za niedotrzymanie terminu umowy, który upłynął 26 października. Czy te pieniądze zostały wyegzekwowane? Między innymi o to pyta władze miasta Sławomir Celebański ze Stowarzyszenia "Inicjatywa dla Starachowic". Jest to przedsięwzięcie do tej pory nieodebrane. Chcielibyśmy zapytać, kto nadzorował prace, ponieważ jest wiele uwag mieszkańców miasta do tego, jak te roboty zostały wykonane. Właściwie latarnie uliczne w Starachowicach w ostatnich tygodniach, na niektórych odcinkach, przypominały dyskotekę. W wielu miejscach oświetlenia nie ma, w niektórych jest niewystarczające. Mieszkańcy czują się niebezpiecznie. Chcemy również zapytać czy roboty będą odebrane mimo tego, że zostały tak niestarannie wykonane? Na podstawie informacji podanych przez magistrat, wynika, że kary umowne na dzień 16 grudnia powinny wynieść ponad 1,7 miliona złotych. Chcemy się zapytać pana prezydenta czy te kary zostaną wyegzekwowane? - powiedział Sławomir Celebański. Autor: Stowarzyszenie "Inicjatywa dla Starachowic" Stowarzyszenie "Inicjatywa dla Starachowic" rozdaje odblaski W Galerii "Skałka" członkowie stowarzyszenia rozdawali mieszkańcom Starachowic odblaski. Prowadzimy dzisiaj edukacyjną inicjatywę zachęcając Państwa do tego, żeby wziąć swoje zdrowie, swoje życie w swoje ręce, po to aby się zabezpieczyć, zwłaszcza w tak trudnych warunkach jakie panują aktualnie na drogach, kiedy jest ślisko i kiedy oświetlenie zamontowane przez warszawską firmę z pewnością nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań - dodał Piotr Capała. Autor: Stowarzyszenie "Inicjatywa dla Starachowic" Stowarzyszenie "Inicjatywa dla Starachowic" rozdaje odblaski W sieci można znaleźć mnóstwo wpisów dotyczących oświetlenia ulicznego w Starachowicach. My wybraliśmy tylko kilka: Panie Prezydencie a co z oświetleniem miasta i głównie przejść dla pieszych? Kilka miesięcy temu zapewniał Pan ze wszystkie przejścia dla pieszych będą super oświetlone a tu praktycznie przy każdym jest ciemno jak w grobowcu. Po deszczu to już jest tragedia i kompletnie nie widać jak pieszy wchodzi na jezdnie. Większość miasta jest nie oświetlona. Po potraceniu pieszego będzie wina kierowcy, który nie zauważył w tej ciemnicy jak pieszy wchodzi na pasy a wszystkie lampy w mieście zostały wymienione na nowe Chciałbym zwrócić uwagę że oprócz tego że niektóre lampy nie świecą to jeszcze nie trzymają pionu. Jak drzewa w lesie. Nowe lampy - al Jana Pawła II na odcinku pomiędzy Żytnią a Witolda Lutosławskiego nigdy nie rozbłysły. Po remoncie zrobiło się ciemno, a nie było Przecież widać że z kar nic sobie nie robią, bo nic kompletnie się nie dzieje. Strach wyjść wieczorem z domu. Autem również strach jeździć, ponieważ nie widać pieszych. Za chwilę program Uwaga będzie odwiedzał miasto, kiedy stanie się jakaś tragedia. Czy mamy zatem czekać, aż znowu miasto zostanie okryte kolejna niesławą? W środę 29 grudnia do naszej redakcji dotarło oświadczenie firmy FBSerwis SA, która zajmuje się modernizacją oświetlenia ulicznego w Starachowicach. Na potrzeby modernizacji oświetlenia ulicznego w Starachowicach FBSerwis SA wykonała projekt budowlano-wykonawczy, który przeszedł pełen proces akceptacji przede wszystkim po stronie PGE Dystrybucja SA, czyli właściciela większej części infrastruktury, na której wykonywana była przebudowa. Pomiary fotometryczne, czyli pomiary wartości charakteryzujących światło postrzegane przez ludzkie oko, wykonane zostały 14 października w obecności Inspektora Nadzoru Budowlanego oraz przedstawicieli Zamawiającego. Pomiary te zostały wykonane przy użyciu najnowocześniejszego na rynku miernika matrycowego, a ich wyniki zostały automatycznie zaprotokołowane poprzez specjalistyczne oprogramowanie. Pomiar średniej luminacji, czyli natężenia oświetlenia padającego w danym kierunku, luminacji wzdłużnej, równomierności oraz pozostałych koniecznych do weryfikacji wartości w zależności od klasy jezdni wykazały spełnianie obowiązującej normy PN-EN:13201 oraz dokumentacji projektowej zrealizowanej w oparciu o tę samą normę. Firma odniosła się również do awaryjności zamontowanego oświetlenia 15 grudnia czyli w dniu rozpoczęcia procesu odbioru, odbyły się objazdy jakościowe, podczas których stwierdzono awarie na poziomie 3% wszystkich zmodernizowanych punktów świetlnych - przypominamy, że przedmiotem zamówienia była wymiana około 3900 opraw. Należy jednak zauważyć, że tam gdzie wymienialiśmy jedynie wysięgniki i oprawy, czyli w ponad 50% przypadków, awaryjność jest znikoma, a usterki pojawiają się głównie w miejscach, gdzie wymieniane były również słupy. Wynika to z faktu, że wymiana słupów powoduje konieczność wyprowadzenia kabla zasilającego ze starego słupa i wprowadzenia do nowego, a każde poruszenie wyeksploatowanej sieci kablowej może powodować mikrouszkodzenia (pęknięcia izolacji), co prowadzi do zwarć, a w konsekwencji awarii pojedynczego punktu świetlnego lub całego ciągu oświetlenia ulicznego. Wykonawca zadania tłumaczy też, że prace modernizacyjne, przypadły na trudny okres, nie tylko dla branży budowlanej, ale i całej gospodarki, z czego wynika większość opóźnień w zakończeniu realizacji prac. Firma tłumaczy się pandemią, brakami kadrowymi, niską dostępnością firm podwykonawczych, czy brakiem dostępności komponentów niezbędnych do wykonania modernizacji. Serdecznie przepraszamy mieszkańców Starachowic za wszystkie usterki i utrudnienia z nimi związane oraz deklarujemy, że będziemy je na bieżąco usuwać. Niestety pora roku nie sprzyja pracom budowlanym, ponieważ niskie temperatury są dodatkowym czynnikiem zwiększającym ryzyko uszkodzenia sieci kablowej, dlatego wszelkie prace w okresie zimowym należy wykonywać z jeszcze większą ostrożnością, co niestety wydłuża czas naprawy. Wszystkie niesprawne oprawy lub oprawy migające zostaną naprawione. Opóźnienia niejednokrotnie wynikają z faktu, iż został przepalony zasilacz wewnątrz oprawy a czas oczekiwania na nowy u producenta - firmy Schreder - wynosi od kilku do kilkunastu tygodni. Brak materiałów i komponentów jest oczywiście powodowany panującą pandemią COVID-19. Firma FBSerwis SA dodaje również, że nie dostała żadnego wynagrodzenia za zakupione materiały oraz wykonaną pracę, a wynagrodzenie to otrzyma dopiero po odbiorze prac przez Zamawiającego. Ferdynand Waliszewski - Członek Zarządu zapewnia też, że firma dąży do jak najszybszego zakończenia modernizacji oświetlenia i zlikwidowania wszelkich usterek. Polub nasz fanpage ESKA Starachowice News na Facebooku! Znajdziesz tam najświeższe informacje z Twojego miasta i okolicy Ten quiz zdradzi prawdę o Tobie. Nic się nie ukryje Pytanie 1 z 8 Twój partner/partnerka chce się rozstać, co wtedy robisz? Wpadam w furię i planuje zemstę Pozwalam odejść, a potem się totalnie załamuje Jest mi przykro, ale przecież świat się nie kończy Poradnik Zdrowie: wpływ smogu na zdrowie Jest ciepła, sierpniowa noc, ostatni tydzień tegorocznych, letnich wakacji. Wśród pasażerów drzemiących w samolocie tureckich linii delikatne poruszenie, zbliżamy się bowiem do lądowania. Ogarnia mnie lekkie podniecenie, wyglądam przez okno, żeby nacieszyć się widokiem na który czekałam kilka miesięcy i który kocham: w dole rozświetlone gigantyczne miasto, malutkie jeszcze z tej wysokości, ale coraz wyraźniejsze, liczne bloki mieszkalne, przecinające się jak w labiryncie ulice, niebieskie prostokąty basenów, jakiś stadion, samochody poruszające się jakby w zwolnionym tempie wciąż liczne mimo późnej pory....serce bije mi radośnie i chyba szybciej: znowu kolejny raz nacieszę się tymi ludźmi i tym miastem; jestem w Kairze! Jest druga w nocy, gdy szybko i sprawnie opuszczamy samolot. Znane mi już lotnisko nie sprawia problemów. Kupuję wizę, wklejam ją do paszportu i przechodzę przez punkt kontrolny. Dłuższa chwila niepewności podczas oczekiwania na bagaż i nie zaczepiana przez nikogo wychodzę na zewnątrz. Ogarnia mnie fala ciepłego egipskiego powietrza, wdycham je radośnie i głęboko. Niemalże w tej samej chwili wśród grupy oczekujących ludzi dostrzegam przyjaciół, księży ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich- pochodzącego z Kenii ks proboszcza Robbina i ks. Wilsona z Indii. Jak miło jest ich znowu spotkać ! Ściskamy się serdecznie, oddaję im moje walizki i rześkim krokiem ruszamy do taksówki. Dzielnica Szubra, w której znajduje się zaprzyjaźniona, katolicka parafia Św Marka znajduje się w odległości ok. 45- tu minut jazdy samochodem od lotniska. Ruch na ulicach jest już nieco mniejszy i nie ma korków, niemniej jednak kierowca musi wykazać się dużą sprawnością ,aby szybko pokonać tę trasę. Główne ulice są z reguły jednokierunkowe, ale nie mają żadnych wytyczonych pasów ruchu. Samochody poruszają się bardzo blisko siebie, często niemalże slalomem, trąbiąc ostrzegawczo przed zaplanowanym manewrem wyprzedzania. Mimo zmęczenia i późnej pory mam świetny nastrój. Śmiejemy się i rozmawiamy. Trochę żartujemy z Wilsona, który rozpoczął niedawno kurs nauki jazdy po Kairze, ale daleko mu jeszcze do sprawności poruszania się naszego kierowcy. Droga upływa szybko i wkrótce jesteśmy prawie w domu. Ulica przed kościołem jest zamknięta dla ruchu samochodowego od kilku miesięcy. Dokładnie od 12-tego kwietnia czyli tragicznej Niedzieli Palmowej- dnia w którym terroryści z tzw. państwa islamskiego doprowadzili do dwóch eksplozji przed kościołami koptyjskimi w dwóch egipskich miastach raniąc i zabijając wielu ludzi. Ostatni odcinek drogi pokonujemy więc piechotą. Przed kościołem znajduje się posterunek policji. Kilku policjantów w białych mundurach i z karabinami pilnuje całą dobę wejścia, sprawdzając wszystkich nieznanych ludzi zmierzających do kościoła. Tuż za furtką dostrzegam elektryczną bramkę, kolejny, nowy punkt kontrolny. Policjanci rozpoznają Robbina z Wilsonem i wpuszczają nas bez przeszkód. Po kilku minutach jestem już w swoim pokoju. Tym razem mam szczęście- zostaję ulokowana w pokoju w oddzielnym budynku w którym zazwyczaj mieszka przebywający obecnie na urlopie ks Kazik, a to oznacza, że mam do dyspozycji pokój z klimatyzacją. Budynek jest stary, od dawna nieremontowany i niektóre jego części jak np. łazienka pozostawiają wiele do życzenia, ale w Kairze mało rzeczy mi przeszkadza. Po prostu kocham tu być. Dostaję też do ręki pęk kluczy do drugiego, dużego budynku gdzie jest kuchnia, jadalnie, mała kaplica i pokój w którym spotyka się zazwyczaj wieczorami cała wspólnota pracujących tutaj księży i do którego mogę wejść odpocząć, czy też obejrzeć telewizję o każdej porze dnia. Jest już naprawdę późno, wymieniamy kilka ostatnich zdań, wyjmuję z bagażu przywiezione i oczekiwane tutaj zawsze polskie przysmaki oraz jakieś drobne prezenty i wreszcie idę spać, szczęśliwa, że przede mną kolejna, tygodniowa egipska przygoda. Dzień pierwszy- czyli podróż do Sohag Wcześnie rano budzi mnie głos muezina wzywającego do modlitwy. Słyszę go za każdym razem gdy tutaj jestem. Przypomina mi on, że jestem w trochę innym świecie, który jednak jest światem fascynującym, jest także Bożym światem i wcale niekonieczne światem wrogim. Trochę się modlę, trochę czytam i rozmyślam. Nie śpieszę się ze wstawaniem, bo nie mam żadnych konkretnych planów na przedpołudnie, a poza tym czeka mnie dzisiaj całonocna podróż pociągiem do Sohag w Górnym Egipcie. Dłuższy ranny odpoczynek jest więc jak najbardziej wskazany. O godz. 8:30 dostaję od Robbina wiadomość z zapytaniem czy przyjdę na śniadanie. Robbin jest już po porannym joggingu i modlitwie. Umawiamy się w kuchni za 10 minut. Mamy przywiezioną przeze mnie , bardzo cenioną tutaj polską kiełbasę, więc utartym już zwyczajem smażę jajecznicę na kiełbasie, którą wszyscy tu bardzo lubią. W kuchni spotykam dwóch nieznanych mi wcześniej księży, a dokładniej kleryków, zwanych tutaj „seminarians” Jeden z nich Rodrig pochodzi z Wybrzeża Kości Słoniowej, a drugi Joshua z Zambii. Spędzą w Kairze ok 10-ciu miesięcy na swoich obowiązkowych praktykach. Tak więc obecnie w parafii pracuje razem z nimi ośmiu księży : ks. Robbin, superior z Kenii, ks Amal z Indii, który dołączył do wspólnoty niedawno, po wieloletniej pracy w Tanzanii, ks Wilson również z Indii, który w tym roku po raz pierwszy odwiedził Polskę, ks Peter i ks Isa z Nigerii oraz Jean Paul z Wybrzeża Kości Słoniowej. Każdy z nich jest inny, każdy ma inne trochę pasje i zainteresowania, ale wszyscy razem tworzą wspólnotę, której nie da się nie lubić i z którą naprawdę dobrze jest być. Po śniadaniu każdy rusza do swoich zajęć, a ja postanawiam odwiedzić mój ulubiony, stary koptyjski Kair. Stary koptyjski Kair to najstarsza część miasta. Prawdopodobnie już w VI w była tutaj osada miejska. W czasach rzymskich znajdowała się tu forteca i miasto Babylon. Mieszkający tutaj chrześcijanie zaczęli krzewić swoją wiarę w całym Egipcie, a jak była ona silna może świadczyć sporo zachowanych świątyń wzniesionych na niewielkiej powierzchni (do dziś zachowało się pięć, które można zwiedzać). W dzielnicy stoją także najstarsza synagoga w mieście i meczet. Dojazd jest stosunkowo prosty, bo stacja metra mieści się tuż obok jednego z kościołów. Jazda metrem nie jest niczym trudnym, trzeba kupić sobie bilet za dwa egipskie funty oraz pamiętać na której stacji linie metra się łączą i gdzie ewentualnie należy się przesiąść. Poza tym w godzinach szczytu oraz podczas samotnych podróży wybieram zawsze przedziały dla kobiet, które zazwyczaj nie są tak zatłoczone i jazda nimi jest przyjemniejsza. W ostatnio wybudowanej, nowoczesnej linii jest klimatyzacja i nazwy kolejnych stacji są wyczytywane, a także wyświetlane w języku arabskim i angielskim. Poza tym wszyscy są naprawdę uprzejmi, ustępują często miejsca, niekiedy pytają czy wiem gdzie wysiąść. Podróż do koptyjskiego, starego Kairu trwa dość długo i pozostaje mi niewiele czasu na odwiedzenie ulubionych miejsc. Wchodzę więc tylko do potężnego, greckiego, ortodoksyjnego kościoła św Jerzego i odwiedzam mój ulubiony Kościół Zawieszony. Turystów jest mało, a przed bramami do kościołów siedzą jak wszędzie policjanci w białych mundurach z bronią. Muszę otworzyć torbę i pokazać, że nie mam w niej nic niebezpiecznego. Policjanci są mili, uśmiechają się i pytają skąd przyjechałam. Jest gorąco, temperatura sięga 37-ciu stopni, ale jestem do tego już przyzwyczajona, poza tym uwielbiam to miejsce i nic nie jest w stanie popsuć mi dobrego nastroju. W Kościele Zawieszonym, powstałym ok. V-VI w i wybudowanym na wieżach dawnej rzymskiej fortecy spotykam kilka mało licznych wycieczek oprowadzanych przez przewodników. Siadam sobie na parę minut w ławce, aby odpocząć od upału, pooddychać tutejszą atmosferą i spokojnie się pomodlić. Niestety czas płynie szybko i muszę wracać, jeśli chcę spotkać wszystkich na obiedzie o Nie ma jeszcze ks. Jean Paula, który dopiero za dwa dni wraca z wakacji, więc jest szansa, że rozmowy będą przy stole głównie po angielsku, co mnie bardzo cieszy, bo będę miała szansę chociaż trochę w nich uczestniczyć. Na obiad jest makaronowa zapiekanka z mielonym mięsem i warzywami. Bardzo ją lubię, jak prawie wszystko tutaj. Wilson przynosi trochę przypraw, przywiezionych z Indii. Próbuję jedną z nich o nazwie mango, ale z owocem mango ma ona moim zdaniem mało wspólnego. Jest za to tak ostra, że nie mogę jej przełknąć czym oczywiście rozbawiam wszystkich. Śmiejemy się, rozmawiamy i czas mija bardzo szybko. Każdego dnia o w kościele św Marka na Szubrze odprawiana jest msza św. Dzisiaj jest ona niestety w języku arabskim, więc niczego nie rozumiem. Staram się jednak podążać myślą korzystając z czytań zamieszczonych w internecie mojego telefonu i modląc się po cichu w języku polskim. Komunia jest zawsze pod dwiema postaciami, co jest dla mnie źródłem dodatkowej radości podczas każdego pobytu tutaj. Wspólnota parafialna jest bardzo nieliczna. Kilkoro starszych ludzi i siostry zakonne prowadzące szkołę obok naszego kościoła. Przed mszą kilka starszych pań modli się odmawiając głośno różaniec po francusku. Francuskiego zaczęłam uczyć się niedawno i mam rozpisane na kartce modlitwy w tym języku, ale wymowa jest wciąż dla mnie trudna i nie mogę nadążyć. Dzień w Egipcie jest dość krótki. Słońce zachodzi bardzo szybko i o 19-tej jest już ciemno. Zbliża się czas naszej podróży do Sohag. Pakuję trochę rzeczy, głównie cieplejszą kurtkę do pociągu, bluzę, szczoteczkę do zębów oraz jakieś przebranie na jutrzejszy dzień i ok. godziny 21-ej czekam już na Robbina i Wilsona gotowa do podróży. W Górnym Egipcie byłam rok temu, ale ks Robbin jedzie dzisiaj z bardzo konkretną misją, a ja uwielbiam podróżować, więc udało mi się namówić go, aby zabrał mnie tam kolejny raz. Ksiądz Biskup kościoła koptyjsko-katolickiego w Sohag zaprosił misjonarzy ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich do współpracy. Chcą otworzyć nowy dom w miejscowości Tahta ok 30 km od Sohag. Powody są dwa- brakuje koptyjskich księży, a tamtejsze wspólnoty są w przeciwieństwie do parafii św Marka na Szubrze bardzo liczne i bardzo aktywne. Drugi powód jest jeszcze bardziej interesujący, otóż ks Biskup pragnie, aby Koptowie mieli większą świadomość powszechności kościoła, martwi się , że ich doświadczenie kościoła kończy się na ich wspólnocie i chciałby to zmienić, stąd pomysł zaproszenia do współpracy misjonarzy. Jesienią pracę w koptyjsko-katolickiej wspólnocie rozpocznie ks Wilson i Jean Paul. Robbin jedzie tam dzisiaj zobaczyć miejsce w którym misjonarze będą mieszkać oraz aby spotkać się i porozmawiać z ks Biskupem. Droga do kairskiego dworca nie jest daleka, pokonujemy ją więc piechotą. Jest ok. 21:30 i ruch na ulicach jest bardzo duży. Chowam się trochę za Wilsona gdy przechodzimy przez większe ulice, wciąż bowiem nie czuje się pewnie lawirując między rozpędzonymi samochodami. Jest w kilka miejsc w Kairze, które może nie budzą mojego przerażenia, ale nie czuję się w nich zbyt dobrze i nie chciałabym ich póki co odwiedzać w pojedynkę. Jednym z takich miejsc jest kairski dworzec. Jak zwykle tak i teraz jest tutaj tłum przemieszczających się w różnych kierunkach ludzi. Trudno dopatrzyć się jakiegokolwiek rozkładu jazdy pociągów, więc jedyną możliwością jest zapytanie stojącego obok jednego z pociągów konduktora. Pociągi są bardzo stare i brudne. Większość ludzi podróżuje wagonami tzw. trzeciej klasy, które choć mają miejsca siedzące standardem przypominają bardziej wagony towarowe niż osobowe. Wszędzie panuje wielki ścisk. Pomiędzy stojącymi pociągami przez tory wciąż przeskakują jacyś ludzie , skracając sobie drogę na kolejne perony. Na naszym peronie, na gołym betonie leży mężczyzna w pozycji na wznak. Ubrany jest w galabiję i bardzo brudny. Wydaje się odpoczywać i ku mojemu zdziwieniu ma bardzo zadowoloną minę. W pewnym momencie zakłada nawet nogę na nogę, nadal leżąc na gołym betonie. Nikt się nim nie interesuje, nikt też nie okazuje zdziwienia. Na ławeczkach, ale też na ziemi siedzą całe rodziny , często z małymi dziećmi, oczekując na swój pociąg. My też siadamy na wolnym skrawku ławki. Naszego pociągu jeszcze nie ma, prawdopodobnie podjedzie tutaj, po opuszczeniu toru przez pociąg do Asuanu, stojący na torze obok nas, ale nikt nie wie dokładnie o której godzinie to nastąpi. Rozglądam się wokoło i myślę jak ten świat jest inny od tego w którym żyję na co dzień i który dobrze znam. Boże, gdyby tu byli moi znajomi z pracy, moi przyjaciele z Polski, jestem pewna, że ten dworzec wprawiłby ich w prawdziwe przerażenie. Przychodzi mi do głowy, że może właśnie tak wygląda większa część naszego świata, tylko my żyjemy w jakiejś oazie dobrobytu i pokoju i nawet o tym nie wiemy. Ta myśl tak bardzo nie daje mi spokoju, że postanawiam podzielić się nią z moimi przyjaciółmi. „ Robbin, ten dworzec mnie trochę przeraża, czy myślisz, że większość naszego świata wygląda właśnie tak jak to wszystko tutaj?” Robbin jest zupełnie spokojny i nie wydaje się być przejęty tym co dzieje się wokół, „czy ja wiem , odpowiada, może pewna część tak, ale dworzec, jak dworzec, nic specjalnego” odpowiada. „Robbin, byłeś tyle razy w Europie, widziałeś wiele dworców, nie mów, że to jest normalne, dla mnie to inny świat” nie daję za wygraną, „poza tym czy myślisz, że gdybym była tutaj sama, gdyby kobieta z Europy była tutaj sama- byłaby bezpieczna?” „ myślę, że tak, odpowiada niewzruszony Robbin, przecież nic tutaj się takiego nie dzieje” „ A Afryka, czy w całej Afryce dworce są takie jak tutaj?:” pytam. „ to jest najstarszy dworzec w Afryce i dlatego wygląda jak wygląda, w Afryce nie ma zbyt wiele linii kolejowych, a te które są obecnie są znacznie nowsze, więc wyglądają lepiej” Wilson też zachowuje zupełny spokój. Indie bardziej przypominają Kair niż europejskie miasta, stąd on czuje się tutaj bardziej „u siebie”. W końcu przepełniony pociąg do Asuanu odjeżdża i podjeżdża ten, którym będziemy podróżować. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia skąd ludzie wiedzą który pociąg jest który, bo nie ma tutaj żadnych napisów. Ostatecznie wsiadamy i zajmujemy miejsca zgodne z tymi na naszych biletach. Siedzenia jak wszystko tutaj nie grzeszą czystością, ale są za to bardzo wygodne, szerokie i miękkie. Odległości miedzy siedzeniami są też na tyle duże, że spokojnie można wyciągnąć nogi i ułożyć się w pozycji półleżącej. Znając zamiłowanie Egipcjan do klimatyzacji i wybitnie niskich temperatur, zakładam od razu cienką, ale puchową i ciepłą kurtkę, bluzę i szal. Mam nadzieję, że tak opatulona przetrwam noc bez większego problemu Robbin i Wilson ubierają się również. Pociąg rusza z peronu, ale po kilkunastu minutach nieoczekiwanie staje. Jest znacznie opóźniony i nikt nie wie o której godzinie dojedzie do zamierzonego celu. Jestem bardzo zmęczona i szybko zasypiam rejestrując już tylko jak przez mgłę nieoczekiwane, długie postoje naszego pociągu. Dzień drugi - Sohag Budzę się, gdy na zewnątrz jest zupełnie widno. Dochodzi godzina 9-ta. „Gdzie jesteśmy” - pytam Robbina, „Nie mam pojęcia” - odpowiada - "...ale przypuszczam, że mamy jeszcze ok. godziny do Sohag, w nocy co chwilę stawaliśmy nie wiadomo z jakiego powodu." - "Och, to szkoda, spóźnimy się na mszę świętą z ks. Biskupem” - „Niestety tak” - potwierdza Robbin - „Chyba jeszcze nigdy nie jechałem do Sohag tak długo” - dodaje. Krótko przed godziną 10-tą jesteśmy na miejscu, po 12 godzinach jazdy pociągiem. Bierzemy taksówkę i po kilkunastu minutach wysiadamy przed siedzibą koptyjsko-katolickiego biskupa. Prawdę mówiąc znam już to miejsce i niezbyt lubię. Po za tym denerwuję się trochę przed spotkaniem z ks Biskupem. Ostatnim razem gdy byłam w tym samym miejscu ks Biskup był chory i nie miałam okazji go poznać. Wiem o nim tyle, że nie mówi po angielsku, ale po arabsku, francusku i chyba włosku. Poza tym księża tutaj raczej nie znają angielskiego. Wszyscy chodzą w sutannach i nigdy żadnego z nich nie widziałam w cywilnym ubraniu. Poza tym mam w pamięci różnych koptyjskich księży, których spotkałam i przypomina mi się właśnie zwyczaj całowania ich w rękę przez napotkanych wiernych. Wpadam w coraz większą panikę co jest dość zabawne.” Robbin, czy ja muszę spotykać księdza biskupa” - zagajam nieśmiało. „Pewnie tak, a czym się martwisz ?" - pyta Robbin. „Obawiam się, że zrobię coś głupiego, to mi się zdarza często, gdy się denerwuję”. Robbin śmieje się tylko. Próbuję jeszcze zagadać z Wilsonem: „Wilson, czy myślisz, że powinnam pocałować ks biskupa w rękę ?” - pytam. Robbin, który to słyszy parska śmiechem: „Nie całuje się w rękę, tylko w pierścień na którym jest krzyż” - wyjaśnia Wilson - „Poza tym, nie martw się zbytnio” - uspokaja. „Możesz go pocałować w policzek albo rzucić mu się na szyję, jest dżentelmenem, nic ci nie powie” - śmieje się Robbin. Nie bardzo mnie to wszystko uspokaja. Prawda jest taka, że bardzo lubię jeździć do Sohag z uwagi na długą podróż i możliwość podziwiania egipskich krajobrazów, ale za tym miejscem w którym jesteśmy jakoś nie przepadam. Tak jak przewidywaliśmy, jest już po mszy świętej i po wspólnym śniadaniu. Panie pracujące w kuchni przygotowują coś do zjedzenia dla nas, potem Wilson otrzymuje klucze od dwóch pokoi w których możemy odpocząć. Mamy kilka godzin czasu, w każdym razie Wilson i ja, bo Robbin udaje się za chwilę na spotkanie z ks Biskupem. Ok. 12- tej Wilson woła mnie na obiad. Gdy wchodzimy do jadalni dostrzegam chyba wszystkich tutejszych księży siedzących już przy stole. Wypadałoby się jakoś przywitać, ale chwilowo nie wiem jak i wpadam w panikę: „Wilson co ja mam powiedzieć?” - pytam i w momencie gdy widzę zdziwioną minę Wilsona uświadamiam sobie, że spytałam go po polsku. „Dzień dobry” po arabsku właśnie zapomniałam, "hello" – zdecydowanie nie wypada, "szczęść Boże" raczej nikt nie zrozumie. Ksiądz Biskup wstaje od stołu i wita się ze mną pozdrawiając po francusku, niestety ze zdenerwowania zapominam co powinnam odpowiedzieć i próbuje wszystko nadrobić pochyleniem głowy i serdecznym uśmiechem. Robbin ratuje mnie tłumacząc szybko, że rozumiem tylko po angielsku. Zaczynamy obiad, atmosfera jest raczej ciężka, ponieważ nikt się nie odzywa. Słychać tylko brzęk sztućców. Wszyscy sobie usługują i są mili, ale obiad przebiega w kompletnej ciszy. Prawdę mówiąc marzę o tym, żeby już stąd pójść. Po obiedzie wychodzimy do przestronnego holu gdzie stoi kilka stolików. Wypijamy herbatę i kawę w towarzystwie ks. Biskupa i tutejszych księży. Wilson rozbraja atmosferę rozśmieszając czymś wszystkich, ale mówi po arabsku i niestety nic nie rozumiem. W każdym razie dzięki niemu, robi się nieco milej. Po obiedzie zabieramy swoje rzeczy, żegnamy się z wszystkimi i wsiadamy do podstawionego samochodu. Kierowca zabierze nas do miejscowości Tahta, oddalonej ok 30 km od Sohag. To właśnie tu mają osiedlić się misjonarze z SMA już we wrześniu. Jedziemy zobaczyć przydzielony im przez ks. Biskupa apartament. Budynek graniczy z murowanym, dość dużym i ładnym kościołem i znajduje się przy gęsto zabudowanej ulicy. Na dole mieszka ksiądz koptyjski Antonio, starszy, otyły w zakurzonej jak wszyscy tutaj czarnej sutannie, otwiera szeroko drzwi i serdecznie zaprasza nas do środka. Apartament dla Jean Paula i Wilsona znajduje się pięto wyżej. Składa się on z dwóch niezbyt dużych pokoi z kuchnią, jednej łazienki i wąskiego balkonu. Wszystko jest pokryte gruba warstwą kurzu i wymaga remontu, ale generalnie robi dość dobre wrażenie. Wilson jest jednak trochę rozczarowany. Brakuje miejsca na prywatna kaplicę, korzystanie z jednej łazienki może być nieco uciążliwe i na dodatek brak pokoju dla gości. Martwimy się też trochę o Jean Paula, który będzie smutny jeśli nie znajdzie miejsca na ogród i nie będzie mógł rozwijać tutaj swojej ogrodniczej pasji. Zwiedzając wszystko po kolei wychodzimy na dach budynku. Znajduje się tutaj jedna wielka rupieciarnia, ale Robbin z Wilsonem snują już plany o wykorzystaniu tej powierzchni na pokój gościnny i może nawet kaplicę. Robi się popołudnie, pociąg już odjechał i musimy do Kairu wracać busem. Zwiedzamy jeszcze kościół, robimy kilka pamiątkowych zdjęć i żegnamy się z Abuną Antonio. „Cieszysz się, że tutaj będziesz?” - pytam Wilsona - „Jasne, bardzo się cieszę” - pada odpowiedź; „To nowe wyzwanie i nowa szansa, żeby zrobić coś naprawdę dobrego. Tutaj ludzie są inni, wspólnoty koptyjsko-katolickie są bardzo liczne i żywe. Ludzie przychodzą na msze święte, na spotkania, spowiadają się, szukają u księży rady w wielu sprawach swojego życia, chcą naprawdę żyć wiarą. Wierzę, że będę im potrzebny i że wiele się od nich nauczę” odpowiada Wilson. Gdy wychodzimy przed budynek bus już na nas czeka. Jest wyjątkowo w dobrym stanie jak na egipski standard. Pakujemy się do środka i powoli opuszczamy te strony. Podziwiam egipski krajobraz. Liczne farmy przy drodze, dojrzewające na palmach daktyle, osiołki ciągnące wozy załadowane kukurydzą, biegające często boso, umorusane dzieci, mężczyźni w długich zazwyczaj szarych lub białych galabijach podróżujący na osiołkach, stragany z warzywami i owocami i małe przydrożne sklepiki… Słońce zaczyna zachodzić gdy wyjeżdżamy na trasę szybkiego ruchu. Za zielonym pasem farm widoczna jest górzysta pustynia. A jeszcze kilka lat temu myślałam, że pustynia jest płaska i piasek na niej przypomina ten nasz z polskich plaży… Wkrótce farmy giną mi z oczu i pustynia staje się wszechobecna, widoczna aż po horyzont z obu stron naszej drogi. Słońce jak zawsze w tej szerokości geograficznej zachodzi bardzo szybko. Kilka dłuższych chwil i już chowa się za pustynnymi górami. Jedziemy naprawdę szybko. Nasz kierowca robi kilka rzeczy naraz: prowadzi samochód rozmawiając nieustannie przez telefon komórkowy i umawiając transport kolejnym klientom i jeszcze obsługuje video włączając co już jakiś nowy film. Filmy są po arabsku więc nawet nie staram się ich śledzić, Robbin ogląda bo często wybucha śmiechem, Wilson próbuje śledzić akcję, ale w końcu się zniechęca, bo nie rozumie wielu arabskich słów. Przemieszczamy się dużo szybciej niż pociągiem bo po około sześciu godzinach jazdy wjeżdżamy do Kairu. Wszyscy jesteśmy zmęczeni.” Robbin, a co z kierowcą, zostaje z nami na noc, czy on może mieszka w Kairze ?” pytam. „Wyobraźcie sobie, że on jeszcze tej nocy wraca do Sohag” - mówi Robbin - „Umówił sobie pasażerów na drogę powrotną”. Prawdę mówiąc jesteśmy przerażeni tym pomysłem. Jechaliśmy tak długo, dochodzi północ, jak on da radę wrócić? Współczuję mu z całego serca i podziwiam jednocześnie… mam nadzieję, że bezpiecznie dotrze do domu. Dzień trzeci - Attaba W piątek rano budzę się dosyć późno. Biorę szybki prysznic i właśnie się zastanawiam co robić dalej, gdy słyszę pukanie do drzwi. To Robbin z brewiarzem w ręku, prawdopodobnie wracający z porannej modlitwy: „Pukałem do ciebie wcześniej, bo ks. Peter szedł do hinduskich sióstr odprawiać mszę św i pomyślałem, że może chciałabyś pójść z nim, ale chyba spałaś” - mówi. „Och szkoda, bardzo chciałam z nim pójść” - odpowiadam zmartwiona. Bardzo lubię te siostry, a poza tym Peter odprawia tam po angielsku i chętnie posłuchałabym jego refleksji nad dzisiejszą Ewangelią. No trudno, może pójdę następnym razem, pocieszam się. Nie jestem głodna i nie mam ochoty na śniadanie, a poza tym nie mam pomysłu na dzisiejszy dzień. Msza święta będzie tutaj dopiero wieczorem, do obiadu o 13-tej też jeszcze sporo czasu. Postanawiam napisać do Wilsona: " Co robisz dzisiaj Wilson” - pytam - „...bo ja nie mam pomysłu i mam dużo wolnego czasu”. „ Jadę na Attaba kupić stojak do mojej gitary...Jeśli chcesz możesz jechać ze mną”. Ok. Odpisuję uradowana, zawsze to jakiś pomysł i jakieś nowe doświadczenie w moim poznawaniu Kairu. Zgodnie z umową czekam na Wilsona o godz. 11-tej przed moim domkiem. Attaba jest niedaleko, dwie stacje metrem od nas. Pamiętam to miejsce, tutaj umawiałam się rok temu z Danielem, świeżo ochrzczonym muzułmaninem gdy jechaliśmy razem na zakupy do Chan al- Chalili. Tym razem jednak mamy duży problem z odnalezieniem sklepów ze sprzętem muzycznym. Wilson był tutaj dość dawno i musi kilkakrotnie pytać o drogę. W końcu jesteśmy na miejscu. Stojaki pod gitarę podobne do naszych w Polsce, wyglądają całkiem solidnie i cena tez wydaje się przyzwoita, ale Wilson nie jest do nich przekonany. „O co chodzi Wilson?” - pytam - „Te stojaki są naprawdę w porządku, znam się na tym , w końcu mam syna gitarzystę.” „Wolałbym plastikowe bo będą lżejsze, no i są trochę za drogie” -odpowiada. „Wilson, one są serio dobre, plastikowe będą mniej stabilne, poza tym możemy zawrzeć umowę, mam trochę funtów, zapłacimy po połowie” - dodaję a uśmiechem. Wilson jest zadowolony, ja też, nawet bardzo, zwłaszcza , że jest 12 –ta w południe i żar leje się z nieba, nie mam specjalnej ochoty na szukanie kolejnych sklepów ze stojakową ofertą. Wracamy do domu w pełni zadowoleni, dochodzi pierwsza i chcemy zdążyć na wspólny lunch. Po drodze Wilson wymienia mi najważniejsze cele jakie sobie postawił i ma zamiar osiągnąć w najbliższym możliwym czasie. „Chcę nauczyć się dobrze lokalnego arabskiego, udoskonalić grę na gitarze, skończyć kurs na prawo jazdy, aby poruszać się tutaj samochodem…” - wymienia prawie jednym tchem - „Wtedy będę mógł prowadzić wiele spotkań z ludźmi po arabsku i naprawdę głosić Ewangelię…”. "Jesteś młody, zdolny, ambitny i pracowity, dasz radę, inshallach" - śmieję się serdecznie. Pamiętam dobrze jego wyniki z egzaminów w szkole arabskiego, nie widziałam żadnego poniżej 90-ciu procent. Zaczynam myśleć o swoich życiowych celach… tyle z nich już za mną, mam chyba teraz jeden cel…chciałabym bardziej przylgnąć do Pana Jezusa i być po prostu lepszym człowiekiem…. Na obiad spóźniam się kilka minut, bo wszyscy już siedzą przy stole gdy wchodzę do jadalni. Wita mnie gromkie, słyszalne już od drzwi "Alinaaa, hellooo" …. Jean Paul właśnie wrócił z wakacji i cieszy się na mój widok, wtóruje mu Peter, który raptem nie widział mnie 1,5 dnia…reszta też wydaje się być bardzo zadowolona. Ich naprawdę nie sposób nie lubić, czy można się dziwić, że czuję się tutaj jak w swoim domu ? Ściskam Jean Paula i pokazuję mu paczki z nasionami trawy, które przywiozłam dla niego z Polski. Jean Paul jest zapalonym ogrodnikiem, jest kompletnie oszalały na punkcie roślin i ogrodu, pielęgnowanie których uważa wręcz za swoją misję. Ma ciągle problem z wyhodowaniem dobrej trawy, bo mimo podlewania trawa szybko usycha, próbował już wielu gatunków i wszystko na nic. Nieraz o tym rozmawialiśmy i wyszukałam dla niego w Polsce nasiona trawy szczególnie odpornej na słońce, chcemy spróbować czy polska trawa poradzi sobie w egipskim klimacie. Po obiedzie idę na zakupy. Mam zamiar upiec jutro bananowe ciasto, które wszyscy bardzo lubią. Chcę zadośćuczynić Isie, który podczas ostatniego mojego pobytu tutaj zjechał niezły kawałek Kairu w poszukiwaniu potrzebnych do ciasta bananów, a ja zamiast smacznego ciasta upiekłam dwa potężnych rozmiarów zakalce. Niestety zabrakło mi czasu, aby się zrehabilitować, bo był to mój ostatni dzień przed powrotem do Polski i mam zamiar zrobić to teraz. Przepis na bananowe ciasto, a raczej „banana bread” przywiozłam z Kenii od sióstr Robbina. Ciasto jest bardzo smaczne, ale zaburzenie proporcji pomiędzy składnikami kończy się często zakalcem czego doświadczyłam niestety ostatnio. W każdym razem jutro spróbuję jeszcze raz i mam nadzieję, że pójdzie mi lepiej. W niewielkim sklepie samoobsługowym niedaleko od naszej stacji metra jest zawsze tłok. Problemem bywa nieznajomość arabskiego, bo niewielu ludzi mówi po angielsku, nawet młodzież miewa problemy z angielskimi liczbami co źle świadczy o poziomie w tutejszych szkołach. Ale i tak uwielbiam robić sama zakupy, zwłaszcza, że ludzie są serdeczni i usiłują pomóc, a ceny w sklepach takich jak ten są stałe i nie grozi mi żadne oszukaństwo co jest normą na każdym bazarze. Kupuję wszystko co mi potrzebne łącznie z dwoma kilogramami bananów i bardzo zadowolona z siebie wracam do domu. W salonie na górze spotykam Petera –„ Kupiłaś to wszystko sama?” - pyta ze zdziwieniem. Peter jest odpowiedzialny we wspólnocie za opiekowanie się gośćmi i dotychczas on kupował wszystko czego potrzebowałam do moich kulinarnych poczynań. "Jasne, że sama, bez problemu” -odpowiadam nie kryjąc dumy. „Teraz zawsze będę robić sama zakupy, to naprawdę fajne doświadczenie” - dodaję. Wieczorna msza jest dzisiaj po francusku. Zdecydowanie wolę po francusku niż po arabsku, ale i tak wspomagam się tekstami czytań w moim telefonie. Gdy wychodzimy z kościoła jest już ciemno. Oczywiście ciemno nie oznacza w Kairze końca dnia. Robi się chłodniej i życie tutaj dopiero się rozkręca. Lubię to miasto i lubię ten nocny gwar i ruch na ulicach, lubię słuchać nawoływań do modlitwy płynących z licznych meczetów, lubię obserwować roześmianych ludzi wokół…."Jaki ten świat byłby piękny gdyby ludzie umieli żyć na nim jak bracia" – rozmarzam się u schyłku dnia. Dzień czwarty - Maadi Niedzielę zaczynam śniadaniem razem z Wilsonem i ks. Amalem. Amal jedzie wkrótce do Heliopolis odprawić niedzielną mszę świętą dla filipińskiej wspólnoty. Lubię tam być i mogłabym mu towarzyszyć, ale Wilson obiecał, że mnie zabierze wieczorem do bardzo odległej i zupełnie nieznanej mi dzielnicy Kairu - Maadi, gdzie będzie miał mszę św po angielsku dla wspólnoty obcokrajowców głównie Hindusów i Sudańczyków i chcę pojechać z nim. Podczas śniadania rozmawiam z Wilsonem o filmie video, który wczoraj wieczorem mi wysłał . „Nie jestem przekonana czy ten ksiądz zrobił dobrze, Wilson, nie wydaje mi się…” zagajam rozmowę. Film opowiada historię pewnej spowiedzi podczas której bardzo skruszony penitent, starszy już człowiek, chory na śmiertelną chorobę, wyznaje, że wiele lat temu zabił człowieka kierując samochodem i uciekł z miejsca wypadku, pozostawiając zabitego mężczyznę z małym chłopcem. Nigdy za to nie został ukarany, ale wyrzuty sumienia zniszczyły mu całe życie. Podczas spowiedzi okazuje się, że tym osieroconym przez niego chłopcem jest właśnie spowiadający go ksiądz, który musi odbyć walkę z samym sobą, aby móc wypowiedzieć formułę przebaczenia. Na koniec przyznaje się, że to on właśnie jest tamtym małym chłopcem i chcąc pocieszyć płaczącego mężczyznę kłamie mówiąc, że jego tata nie zginął podczas tego wypadku. Zakończenie historii wcale mnie nie przekonuje, „po co on to zrobił ,Wilson „ pytam, „ przecież wystarczyłoby gdyby mu z serca przebaczył, oni obydwaj poczuliby się wtedy lepiej i to byłoby wystarczająco piękne”. Wilson tłumaczy coś niewyraźnie i bez przekonania. W końcu okazuje się, że wysłał mi film, który obejrzał tylko do połowy. „Wilson, nie rób tego więcej, śmiejemy się razem z Amalem, nie wysyłaj czegoś czego nie oglądałeś, bo w końcu wyślesz komuś coś głupiego wcale o tym nie wiedząc”. W niedzielę zazwyczaj nie ma pań w kuchni , które codziennie gotują dla wszystkich. Zwykle wykorzystuję ten dzień żeby przygotować jakiś polski obiad, ale dzisiaj mam wolne, bo gotują seminarzyści. Czekam więc z niecierpliwością na potrawy z Zambii i Wybrzeża Kości Słoniowej. Będzie też domieszka kuchni hinduskiej, bo Wilson przygotował wczoraj moją ulubioną wieprzowinę w hinduskich przyprawach. Obiad rzeczywiście jest pyszny: ciapati, które uwielbiam, wieprzowina w sosie, kurczak w sosie z warzywami dwa rodzaje warzywnych sałatek i arbuzy na deser. „Wy gotowaliście to ja dzisiaj zmywam” -oświadczam zdecydowanie, ks Amal nie daje jednak za wygraną i bierze się za zmywanie zanim kończymy znosić talerze.” Father, dam radę sama, serio, w domu zmywam więcej i to codziennie”- usiłuję go przekonać, ale Amal, który jest cichym, spokojnym, ale bardzo uczynnym i przemiłym człowiekiem wydaje się nie słyszeć co do niego mówię… Z pomocą przychodzi mi Joshua, który woła Amala do pokoju na górze na spotkanie. Fajne jest to, że oni się spotykają, omawiają razem wszystkie sprawy, dbają o siebie nawzajem i mają dużo cierpliwości i wyrozumiałości dla pasji współbraci. Duża w tym zasługa Robbina , który jest tutaj proboszczem. Niejedna wspólnota w Polsce mogłaby się od nich wiele nauczyć. Kończę zmywanie gdy Joshua i Rodrig przychodzą mi pomóc: „Skończymy i umyjemy kuchnię” - mówią. Wieczorem jedziemy z Wilsonem do Maadi. To rzeczywiście daleko, podróż metrem zajmuje nam około 40-tu minut. Gdy opuszczamy metro czeka mnie miła niespodzianka: dookoła jest dość czysto i bardzo zielono. Liczne drzewa, kwitnące krzewy, dorożki na boku ulicy, znacznie mniej samochodów... Jaki to kontrast z naszą Szubrą, aż trudno uwierzyć, że to ten sam Egipt. Ładny, zadbany kościół i rozśpiewana wspólnota obcokrajowców potęguje radość bycia tutaj. Szkoda tylko, że akustyka i nagłośnienie są niezbyt dobre, bo z trudem rozumiem wypowiadane przez Wilsona słowa. Po mszy świętej zostajemy zaproszeni na kolację do pewnej hinduskiej rodziny mieszkającej od wielu lat w Kairze. Spędzamy z nimi bardzo miły wieczór delektując się hinduskim jedzeniem, na szczęście dla mnie umiarkowanie ostrym i opowiadając sobie różne historie. Z zaskoczeniem i radością dostrzegam w ich mieszkaniu duży obraz Jezusa Miłosiernego. „Czy wiecie jak powstał ten obraz i znacie św Siostrę Faustynę Kowalską?"- nie mogę się powstrzymać od zapytania. Niestety nie znają. Opowiadam więc o Siostrze Faustynie pełna dumy, że to Polka i że namalowany wg jej wizji obraz Pana Jezusa dotarł aż tutaj do mieszkania hinduskiej rodziny w odległym Kairze. Jest już naprawdę późno gdy wracamy z Wilsonem do domu. To był bardzo, bardzo miły dzień. Poniedziałek to ważny dla mnie dzień. Umówiłam się z Robbinem na spotkanie podczas którego chcę mu opowiedzieć o warsztatach terapii zajęciowej prowadzonych w Polsce dla ludzi niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo. Parafia na Szubrze opiekuje się od wielu lat niepełnosprawnymi, których w Egipcie jest bardzo wielu. Znajduje się tutaj ośrodek dla niepełnosprawnych pod nazwą „Club de Bonheur”. Dwa lata temu nasze stowarzyszenie zorganizowało duży projekt zbierania pieniędzy na zakup nowego autobusu dla tego ośrodka. Akcja zakończyła się sukcesem, autobus został kupiony, a teraz chcielibyśmy zaangażować się w rozwój istniejącej tutaj szkoły. Szkoła przypomina w istocie nasze placówki terapii zajęciowej, ale jest bardzo uboga zarówno materialnie jak i pod względem realizowanych zajęć. Wszystko wydaje się tutaj mało zorganizowane, a brak materiałów, mało urozmaicone zajęcia i niskie pensje wydają się wpływać frustrująco na nauczycieli. Miesiąc temu parafię odwiedziło dwóch polskich studentów, którzy odbywając staż zorganizowany przez nasze stowarzyszenie zobowiązali się do przeprowadzenia projektu i zebrania pieniędzy na budowę i wyposażenie kuchni dla tego ośrodka. Ja natomiast chciałabym rozwinąć zakres proponowanych ludziom niepełnosprawnym zajęć , aby urozmaicić ich czas i wesprzeć na wszelki możliwy sposób pracujących z nimi nauczycieli. W tym celu odwiedziłam w Polsce warsztaty terapii zajęciowej, nawiązałam kontakty z naszymi nauczycielami, poczytałam na ten temat i zakupiłam trochę materiałów na których bazują nauczyciele warsztatów terapii dla niepełnosprawnych w Polsce. Teraz chcę wszystko przedstawić Robbinowi i przekonać go, że damy radę współpracować, że chcemy ich wesprzeć i że może wyniknie z tego coś dobrego dla nas wszystkich. Jestem trochę zdenerwowana, bo dotychczas Robbin wydawał się odnosić dość sceptycznie do mojego pomysłu. Sprawę komplikuje mój wciąż niezbyt dobry angielski, ale jestem dość zdeterminowana i mam sporo notatek więc mam nadzieję, że dam sobie radę. Przed obiadem jadę jeszcze raz do Koptyjskiego Kairu kupić kilka drobnych prezentów dla przyjaciół. Gdy po powrocie wchodzę do jadalni dostrzegam dwie butelki wina na stole. „Co, wy dzisiaj obchodzicie święto św. Augustyna?" - żartuję, gdyż właśnie dzisiaj kościół wspomina go w liturgii. Peter nic nie mówi tylko uśmiecha się tajemniczo. Po obiedzie chłopaki przynoszą czekoladowy tort i stawiają go przed Robbinem, nalewają wino do kieliszków i przynoszą prezenty. Okazuje się, że postanowili uczcić Robbina urodziny, które co prawda były na początku miesiąca, ale jubilat był wtedy poza parafią. Robbin dostaje szary T-shirt, który tutejszym zwyczajem musi od razu na siebie założyć oraz magiczny kubek, który jest czarny, ale gdy Peter wlewa do niego przygotowaną już wcześniej gorącą wodę pokazują się zdjęcia Robbina z przyjaciółmi. Jedno z nich przedstawia Robbina w wełnianej czapce i kurtce: „Zobacz, to zdjęcie z Polski, w Tatrach, to ty je zrobiłaś" - cieszy się Robbin. Urodzinową ucztę kończą przyniesione przez Petera lody waniliowe w ulubionym przez Robbina smaku. Jean Paul jest rozżalony i obrażony, rzeczywiście rozmowa jest w takiej sytuacji bardzo trudna. Trochę się wtrącam i uspokajam go jak umiem. Podziwiam Isę, jego spokój, widzę, że tak bardzo nie chce urazić współbrata, a jednocześnie chce, aby wszyscy byli zadowoleni. W końcu osiągają jakiś kompromis, Jean Paul porozmawia z nowym ogrodnikiem i zarządzi uporządkowanie ścieżek. Pozostaję pod wrażeniem tej rozmowy ich delikatności i dbałości o siebie. Dzień szósty - wyprawa do hinduskich sióstr Kościół sióstr mieści się w dużym ogrodzie. „Zobacz jak tutaj ładnie, właśnie o to mi chodzi, aby w naszym ogrodzie było podobnie” - mówi Wilson wracając do naszej wczorajszej dyskusji z Jean Paulem; „Mnie wasz ogród podoba się dużo bardziej - odpowiadam zgodnie z prawdą - ludzie mają różne gusty i trudno wszystkim dogodzić. Najważniejsze, żeby być zdolnym do pewnych ustępstw, mam nadzieję, że osiągnięcie w końcu jakieś porozumienie w tej kwestii.” Po śniadaniu postanawiam sama odwiedzić hinduskie siostry. Byłam u nich kilka razy i bardzo je lubię, ale droga tam jest dość skomplikowana i nigdy jeszcze nie szłam do nich sama. Robbin rysuje mi mapę na kartce papieru i dzwoni uprzedzając, że przyjdę. Samodzielne poruszanie się po zatłoczonym Kairze jest zawsze przygodą i sprawia mi przyjemność, pakuję więc szybko aparat fotograficzny i kilka potrzebnych rzeczy i za kilka minut nieco podekscytowana udaję się w kierunku metra. Przejazd metrem mimo przesiadki jest prosty, sprawa komplikuje się dopiero gdy trzeba pokonać wyznaczony odcinek pieszo. Nikt nie używa tutaj bowiem nazw ulic. Zwykle zresztą są one napisane po arabsku lub w ogóle niewidoczne. Drogę trzeba po prostu zapamiętać co w tym labiryncie ulic i uliczek nie jest takie proste. Podczas lunchu w naszej parafii wszyscy mają kiepski nastrój. Jean Paul jest chory i nie ma go na obiedzie. Nie ma już gorączki, ale nie może jeść i jest bardzo osłabiony, poza tym boli go ciągle głowa. Od kilku dni próbuje umówić się na wizytę do lekarza, ale lekarza nie ma. Wszyscy się obawiają, że może mieć malarie. Malaria co prawda nie występuje w Egipcie, ale w Afryce Zachodniej zachorowań jest bardzo dużo, a Jean Paul wrócił właśnie z wybrzeża Kości Słoniowej. Bardzo mi go szkoda, ale też nie wiem jak mu pomóc. Przynoszę tylko tabletki przeciwbólowe, a Peter zanosi mu do pokoju trochę obiadu. Wieczorem długo nie mogę zasnąć. To mój ostatni dzień tutaj. Mam nadzieję, że przyjadę za kilka miesięcy rozwijać nasz projekt wsparcia szkoły, ale zawsze jest mi smutno gdy wyjeżdżam z Kairu. „Try to help yourself before you call a doctor" ( spróbuj pomóc sobie sam zanim zadzwonisz po doktora). „My friends and brothers SMA fathers”. Dzień siódmy-ostatni dzień w Kairze Jean Paul czuje się dzisiaj lepiej i jest z nami. Joshua robi kilka pamiątkowych zdjęć moim aparatem. Po obiedzie zabieram się po raz kolejny za pieczenie ciasta. Peter zamówił jedno, bo chce je zabrać na jakieś spotkanie, wszyscy pozostali też na nie czekają. Ostatnio wszyscy kupowali banany i obecnie mamy ich tyle, że muszę się sprężać z tym pieczeniem, bo w końcu nie zdążę na samolot. Do kuchni wchodzi father Isa. Isa jest urodzonym nauczycielem. Sam ciągle coś studiuje, zna dobrze klasyczny arabski i denerwuje się gdy inni zniekształcają ten język mówiąc np. egipskim dialektem. Poza tym Isa uwielbia mieć słuchaczy, a ja lubię go słuchać, przebywanie z nim to dla mnie prawdziwa przyjemność. Nieraz wspominamy moją pierwszą wizytę tutaj w 2014 roku, kiedy nie znałam prawie w ogóle angielskiego i nikt nie mógł się ze mną porozumieć. „Zobacz, a teraz nawet kłócisz się ze mną po angielsku!” - śmieje się Isa. Dzisiaj postanawia nauczyć mnie kilku arabskich słówek i nieźle się trudzi próbując zapisać ich wymowę łacińskim alfabetem . W końcu mu się udaje i ćwiczymy arabskie pozdrowienia oraz wymowę różnych rodzajów arabskiego „h” . Prawdę mówiąc, idzie mi całkiem nieźle. Mam zamówioną taksówkę na godzinę 23:30 . Robi się późno, w pokoju gościnnym na górze zostają już tylko Wilson i Robbin. Każdy mój pobyt w Kairze jest inny, każdy uczy mnie czegoś nowego, każdy ubogaca i poszerza moje serce. Ktoś mi kiedyś powiedział, że do Europy jeździ, aby poznać jej historię i kulturę, ale do Afryki po to, aby spotkać ludzi. Kocham Kair nie ze względu na jego historię czy piękno, ale z uwagi na ludzi, którzy tutaj są. Oni dzielą się ze mną swoją wiarą, swoim trudem podążania za Chrystusem, niekiedy też swoimi słabościami i upadkami. Uczę się od nich co to znaczy być wspólnotą, uczę się prostoty, delikatności i dbałości o siebie nawzajem. W czasach nieustannego pośpiechu, pracy od rana do wieczora, w czasach pokręconych, zagmatwanych relacji, różnych gier i układów - oddycham tutaj głębiej, jakby wracam do źródeł. Alina Goska, członek Stowarzyszenia Dom Wschodni

o której robi się ciemno w egipcie